„Cowboj” z Armii Krajowej – rozmowa zamiast życiorysu

„Cowboj” z Armii Krajowej – rozmowa zamiast życiorysu

26 marca 1926 roku w Lublinie w rodzinie Franciszka i Zofii urodził się Zbigniew Matysiak. Było to dla państwa Matysiaków wyjątkowe wydarzenie, ponieważ był to pierwszy i jedyny potomek. Nikt się wtedy nie spodziewał, że ten mały chłopczyk będzie prawdziwą dumą. W trudnych czasach jaką była wojna nie bał się poświęcić zdrowia i życia dla walki o niepodległość. Działał w strukturach miejskiej konspiracji, a późnej w leśnym oddziale partyzanckim. Został wydany przez bliskiego kolegę i aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. W czasie śledztwa nie podał żadnego nazwiska. Za swoją lojalność został skazany na więzienie. Po zwolnieniu próbował odnaleźć się w powojennych realiach i wtedy z pomocą przyszedł mu sport. Został mistrzem kolarskim i motocyklowym, a później wieloletnim trenerem.

Pan Zbigniew był wyjątkową osobą, z którą spotykałem się wielokrotnie i za każdym razem opowiadał nowe historie ze swojego życia, ale również dawał świetne rady. Z tych spotkań udało mi się jedynie nagrać część naszych rozmów, które chciałbym Wam poniżej przedstawić w postaci przeredagowanego wywiadu. Tak więc poniżej znajdziecie historie zebrane w postaci kilkunastu zapisów, przeredagowane do słowa pisanego i dla lepszego odbioru zapisane w postaci wywiadu.

Oddajmy mu więc głos…

 

RS: Panie Zbigniewie proszę powiedzieć, z jakiej rodziny się Pan wywodzi? I jak wyglądało Pana dzieciństwo?

ZM: Pochodzę z rodziny o korzeniach czysto miejskich oraz wojskowych. Ojciec mój Franciszek pochodził z Kurpi, zaś mama Zofia, która pochodziła z rodziny Leszczyńskich, mieszkała w Lublinie. Jej mama, czyli moja babcia, miała trzy córki oraz jednego syna. Gdy wybuchła I  wojna światowa, najstarszy syn poszedł do Legionów. Tam zapoznał się z trzema kolegami, z którymi się zaprzyjaźnił. Cała czwórka przeżyła wojnę i po demobilizacji powrócili do Lublina w stopniach sierżantów i chorążych. Jeden z nich został moich ojcem, a pozostali wujkami. Chodziło o to, cała trójka przyjaciół ożeniła się z córkami mojej babci.

Tak więc mogę śmiało powiedzieć, że pochodzę z rodziny całkowicie wojskowej. Mój ojciec i trzech moich wujków byli zawodowymi wojskowymi, legionistami. Z tym, że mój ojciec w 1926 roku został przeniesiony do policji. W stopniu aspiranta wysłano go na Kresy Wschodnie i tam żeśmy się tułali od posterunku do posterunku. Pozostali w 1939 roku byli w wojsku i brali udział w walkach obronnych we wrześniu 1939 roku. Jeden z nich dostał się do niewoli niemieckiej skąd uciekł podczas transportu i powrócił pod Lublin. Po wkroczeniu sowietów został siłą wcielony do wojska i doszedł z armią pod Berlin. Gdy zakończyła się wojna, partyjni dowiedzieli się o jego przeszłości i musiał uciekać, bo zaraz by był określony jako „szpion”. Ukrywał się zmienionym nazwiskiem. Drugi wujek dostał się do sowieckiej niewoli, nie był oficerem więc jakoś przeżył i potem dostał się do formującego się wojska gen. Andersa. Walczył później pod Monte Cassino. Przeżył. Z tym że nie wrócił do Polski i tam w Anglii sobie życie ułożył.

Wracając do mnie, to urodziłem się w Lublinie, choć bardzo szybko moja rodzina się wyprowadziła z tego miasta. Miałem rok czasu, gdy rodzice ze mną wyjechali na Wołyń, gdzie mieszkaliśmy do 1934 roku. W kilku miejscowościach mieszkaliśmy, bo ojciec jako oficer policji zakładał tam miejscowe posterunki. W 1935 roku awansował za swoje zasługi do policji kryminalnej i przeniesiono go z Wołynia do Warszawy. Wtedy wróciliśmy do Lublina, gdzie mieszkała cała nasza rodzina i tutaj zacząłem chodzić do szkoły. Wiadomo, że tatuś chciał nas sprowadzić do stolicy do siebie, ale w tamtych czasach znalezienie mieszkania nie było takie łatwe.

Przed wojną chodziłem do szkoły na Wieniawie. Do mojej klasy uczęszczało mnóstwo dzieci żydowskich, zarówno ci bogaci jak i biedni. Można powiedzieć, że ¼ klasy to byli Żydzi. W Lublinie były również 3 sportowe kluby żydowskie, zresztą bardzo mocne. No i jak to ruchliwi chłopcy biliśmy się ze sobą i biliśmy się z Żydami, ale nie ze względu na ich wiarę, ale dlatego, żeby pokazać kto jest mocniejszy. Jednak tutaj różnie to wyglądało. I tak beztrosko, na urwisowaniu żyło się do wybuchu wojny…

No właśnie, wojna zastała Pana w Lublinie… jak Pan zapamiętał ten czas?

Mieszkaliśmy wtedy na Krakowskim Przedmieściu w kamienicy należącej do wielkiej dziedziczki z Wołynia. Wszystkie chłopy poszły na wojnę, a ja zostałem sam z babami. Swego ojca widziałem ostatni raz 8 września 1939 roku na stacji kolejowej. Jechał pociągiem ewakuacyjnym, który zatrzymał się w Lublinie. Znajomy dał nam cynk i my tam z mamą pobiegliśmy. Jak się z nim widziałem to mówił: „Wycofujemy się na wschód! Ty pilnuj dziewcząt, bo zostałeś jeden chłop w domu! Jak się uspokoi to wrócimy!”. To były ostatnie słowa jakie od niego usłyszałem. Już więcej nie zobaczyłem ojca.

Jak wyglądało życie za okupacji?

Źródło: Zbiory prywatne Zbigniewa Matysiaka „Kowboja”

Ciężko, była wielka bieda. Na początku nadal mieszkaliśmy w tym mieszkaniu na Krakowskim Przedmieściu w kamienicy przy Ogrodzie Saskim. Na życie zarabiałem zbierając na ulicy pety, z których wyjmowałem tytoń i mieszałem ze szlachetnym tytoniem kupowanym pod Lublinem. Następnie za pomocą maszynki robiłem z niego papierosy i po 10 sztuk zawinięte w gazety sprzedawałem na ulicy. Szły jak woda, bo papierosów brakowało, a nałóg to nałóg.

Żeby ogrzać mieszkanie zimą musiałem chodzić na stacje kolejową i kraść węgiel. Mówię kraść bo węgiel był reglamentowany przez Niemców, a ja chodziłem w miejsce jego przeładunku i zbierałem to co spadło na ziemię. Tym zdobytym węglem opalaliśmy kozę, taki wolnostojący żeliwny piec. W tym czasie mieszkaliśmy już na ulicy Ogródkowej, ponieważ późną jesienią 1940 roku do naszego pierwszego mieszkania przyszedł elegancki pan oświadczając, że otrzymał przydział mieszkaniowy. Okazało się, że pracował w lubelskim gestapo w słynnym „Domu pod zegarem”. Chociaż dla nas był bardzo miły. Jednak na początku 1940 roku przeniósł nas do kamienicy na ulicy Ogrodowej. Pewnie kobiety, które go nocami odwiedzały nie czuły się komfortowo z polską rodziną za ścianą.

Tam na ulicy Ogródkowej nie mieszkaliśmy długo, bo rejon ten został zamieniony na dzielnicę koszarowo-wypoczynkową dla niemieckiego wojska. Wtedy nas wyrzucono, w przeciwieństwie do pierwszej przeprowadzki, gdzie przewieziono nasze rzeczy specjalnie podstawioną przez tego Niemca platformą. Zamieszkaliśmy wtedy u ciotki Gieni na ulicy Narutowicza.

Pomimo okupacji chodziłem również do szkoły, a w przerwach od pracy spotykałem się z kolegami. Tworzyliśmy taką młodocianą „bandę Kropki”. Byłem żywym chłopakiem, trochę takim urwisem, ale wychowanym przez babcię w duchu patriotyzmu i ukochania ojczyzny.

Czym ten duch patriotyzmu się przejawiał?

Panie odpowiem po żołniersku czyli krótko. W 1939 roku zostałem sierotą. Byłem jedynakiem. Ojciec nic nie nagrabił sobie przeciwko ruskim, a w październiku 1939 roku już nie żył. Został zgładzony, jak 5 tys. policjantów na Kołymie. Ja wtedy zostałem z mamą i babcią, sam jeden. Bez środków do życia, bez niczego. Niemcy wyrzucili nas z domu. Chodziłem kraść węgiel i drewno żeby w kozie napalić, żeby przeżyć bo zima ciężka była. Byłem wtedy nastolatkiem. I mnie matka moja, jedynaka, bez mrugnięcia okiem puściła do „lasu”. Nie na wycieczkę, nie na obóz harcerski, tylko na śmierć. I chwała Bogu w tym podziemiu przeżyłem i spotkałem przewspaniałych ludzi.

No właśnie jak to się stało, że rozpoczął Pan działalność konspiracyjną?

Mając piętnaście lat spotkałem na ulicy Stanisława Zalewskiego, świetnego boksera wagi piórkowej, brązowego medalistę na mistrzostwach Polski z 1937 roku. Mnie znał sprzed wojny, bo byłem bardzo ruchliwy i interesowałem się sportem. Dzięki wujkowi, działaczowi wojskowego klubu sportowego Unii w Lublinie, jeszcze przed wojną miałem możliwości chodzenia jako kibic na wiele meczy, turniejów. Tam poznałem to sportowe środowisko. Tak więc Zalewski znając moje zainteresowania zaproponował mi dołączenie do jego specjalnej tajnej sekcji sportowej trenującej boks. Była to organizacja nielegalna bo wszystkie takie związki były wówczas zakazane przez Niemców. Tam żeśmy trenowali w jego domu, biegali po łąkach nad Bystrzycą. Po pewnym czasie, może trzech-czterech miesiącach, zaproponował mi nową robotę. Miała to być pomoc w pracy u lubelskiego piekarza pana Zdybickiego. Jak wspominał, miałem mu trochę drzewa porąbać, inne rzeczy porobić, gdzieś wyskoczyć i coś załatwić. No i zgodziłem się.

Jak tam poszedłem to okazało się, że z tej piekarni to niezłe gniazdo, bełk podziemia. Było tam bardzo dużo chłopców, autentycznych konspiratorów, w tym wielu podchorążych. W ten sposób dołączyłem do podziemia miejskiego. Tam podzielili nas, przecież jeszcze dzieciaków, na kilka grup. Pierwszym stopniem był uczeń, drugim terminator, trzecim czeladnik i czwarty majster. Przechodziliśmy te stopnie, wraz z wykonywaniem poszczególnych zadań. Zaczęli nas używać wywiadowczo. Wydaje mi się, że początkowo będąc uczniem sprawdzali nas, kazali nam chodzić za konkretnymi osobami i zbierać o nich informacje. Nic nie mogliśmy spisywać, tylko przychodzić na spotkanie i to opowiadać. Jak zaliczaliśmy swoje zadania, chociaż nigdy nie było wiadomo które zadanie było prawdziwe, a które było wymyślone na potrzeby szkolenia, to awansowaliśmy na kolejne stopnie. Gdy zostałem terminatorem to już była poważniejsza robota. To już miałem szesnaście lat i dostałem się pod opiekę porucznika Józefa Kukuły „Derwisza”, który był szefem wywiadu na miasto Lublin Południe. Zostałem wówczas kurierem.

W międzyczasie w ramach koleżeńskiej grupy poznawałem zasady posługiwania się bronią. Obok mnie mieszkał kolega Zdzisio Szewczyk, którego ojciec pracował jako granatowy policjant. U niego w domu zbieraliśmy się po kilku i ten ojciec robił nam szkolenie o broni. Pokazywał nam swój osobisty pistolet, tłumaczył jak się go rozkłada, smaruje, składa, i jak prawidłowo z niego strzelać. Oczywiście „na sucho”.

A jakich pseudonimów Pan używał?

Nosiłem kilka pseudonimów: „Cowboj”, „Dym”, „27”. Ostatni z nich cyfrowy to bardzo rzadki w konspiracji, nosiłem go w czasach kiedy byłem w podziemiu miejskim i działałem w wywiadzie. Wprawdzie byłem wtedy szczeniakiem, „wynieś, przynieś, pozamiataj”. Głównym moim zadaniem było przewożenie bibuły i meldunków. Miałem autentyczny niemiecki dowód, takie pozwolenie na łowienie ryb na rzece Bystrzyca. Dostałem to „niby” od niemieckiego związku wędkarskiego, ale tak naprawdę mi to załatwili. Dzięki legalnym papierom mogłem wyjeżdżać poza miasto bez podejrzeń. Miałem wówczas rower, na współczesne czasy można powiedzieć, że grat potworny, skrzypiący, rypiący, pedały się kiwały w czasie jazdy. Był on jednak specjalnie przygotowany przez konspiratorów, miał ukryte skrytki w ramie. No i ja tak tym rowerkiem, z jedną wędką przywiązaną do ramy, pudełkiem na bagażniku, jechałem za miasto. Głównie jeździłem na Wrotków, Zemborzyce i do Krężnicy. Jadąc do młynów w Zemborzycach musiałem przekroczyć posterunki niemieckie na tzw. „żelaznym moście” kolejowym na Bystrzycy. Tam Niemcy zatrzymywali mnie i kontrolowali dokumenty, bardzo często śmiejąc się ze mnie. Później jechałem na punkt kontaktowy, tam zostawiałem rower i szedłem na ryby. Łowiłem, 2-3 trzy godziny i wracałem tym samym rowerem na naszą „melinę” przy ul. Rusałki w Lublinie. Tam go oddawałem. Nie wiem co w nim było, to była konspiracja, to była ich sprawa, ja tylko wykonywałem swoje zadania.

Ul. Teatralna w Lublinie. Widoczny ruch uliczny podczas okupacji | Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC), sygn. 2-237

A pozostałe?

W październiku 1943 roku złożyłem przysięgę Armii Krajowej, którą przyjął przedwojenny porucznik rezerwy Roman Sochal „Jurand”. Za pseudonim wybrałem sobie „Kowboja”, bo od dzieciństwa interesowałem się  kowbojskimi historiami. Moją ulubioną książką była powieść przygodowa Roberta Leightona „Kiddy dziecię obozu”. Poza tym wie pan, kowboje to wolne duchy i ja taki właśnie jestem. A jak później przeszedłem do „Romana” to dostałem nowy pseudonim, nadany przez dowódcę. Kiedyś za okupacji ukradłem z samochodu niemieckiego torbę z różnego rodzaju substancjami łatwopalnymi. Był to bardzo ciemnobrązowy olej w bakelitowej butelce i specjalne zapałki. Potem tym podpalałem różne rzeczy, a to strasznie dymiło. „Roman” kiedyś powiedział: „Cholera, gdzie go wysłać, to zaraz będzie po nim dym”. I tak już został ze mną ten „Dym”.

No i te trzy pseudonimy dużo mi pomogły, bo jak mnie przesłuchiwano później na UB to tam gdzie na robocie był „Kowboj” to nie było „Dymu”, a tam gdzie był „Dym” to nie było „Kowboja”. A jeszcze doszedł „27” to przesłuchujący mnie śledczy, nie do końca lotny umysłowo, pogubił się w tym wszystkim. Chociaż w pewnym momencie myślałem, że wszystko się rypło…

Do tych czasów przejdziemy później, a teraz wróćmy jednak jeszcze do okupacji. Czym zajmował się Pan po złożeniu przysięgi Armii Krajowej?

Na swojego przybocznego wybrał mnie Andrzej Tęcza „Ikar”, był to przedwojenny sportowiec, wspaniały hokeista. Rocznik 1921, czyli starszy ode mnie o pięć lat. Z tym, że wtedy był inny szacunek niż dzisiaj i podejście młodzieży do starszych. Dla mnie to był mówiąc współczesnym językiem „idol”, prawie jak car. Był specjalistą od wykonywania wyroków sądu podziemnego na konfidentach. Był cholernie sprawny fizycznie i psychicznie, a tacy ludzie byli tam potrzebni.

Wobec tego zaraz po złożeniu przysięgi Armii Krajowej zostałem wyznaczony do osłony akcji egzekucyjnych przeprowadzanych przez „Ikara”. Myślę, że wybrał mnie dlatego, że byłem silny i sprawny, a do tego świetnie rzucałem kamieniami, więc rzut granatem też mi dobrze wychodził. Znałem też Lublin, jak własną kieszeń. Znałem każdą dziurę w mieście, w szczególności jak szybko poruszać się z jednej kamienicy do drugiej ukrytymi przejściami. Bo Lublin miał bardzo ciekawą strukturę strychów, bo gdy na ulicy bieg ciąg kamienic to na górze na facjatach były one połączone. Gdy dobrze znało się te przejścia można było wbiec do pierwszej kamienicy i wybiec niepostrzeżenie z ostatniej.

W ten sposób został Pan „parawanem” akcji egzekucyjnych?

Tak, bo przeważnie wyroki śmierci były wykonywane przez kilka osób, w dwie bądź trzy.  „Ikar” był od wykonywania wyroków, a ja go osłaniałem. On szedł na robotę, zawsze bez broni, bo było za duże ryzyko, że będzie rewidowany. Broń przekazywały mu zazwyczaj dzielne i współpracujące z nami młode dziewczyny, które stawały w umówionym miejscu, a „kopyto” miały ukryte w koszu z jedzeniem. Moja rola polegała zaś na tym, że stałem na skrzyżowaniach dróg i osłaniałem egzekutora. Bo po mieście ciągle chodziły patrole z karabinami. Jeżeli pojawili się w ostatniej chwili i nie można było już odwołać akcji, to „parawan” miał odciągnąć uwagę Niemców. Rzucało się wtedy granat hukowo-dymny. Nigdy to nie były granaty bojowe, były to granaty ćwiczebne bądź zaczepne. A, że wyroki były wykonywane zazwyczaj albo rano, albo po południu w godzinach szczytu to wystarczyło rzucić taki granat i powstawała panika. Wtedy uciekają wszyscy, nie ja czy on, tylko wszyscy, cała ulica. Niemcy zaś niewiedzą czy to nie jest w nich rzucany granat i czy to nie jest bojowy czy hukowy granat, a to daje nam czas na ucieczkę.

Musze przyznać, że najlepsze do tej roboty były włoskie granaty zaczepne. Granaty te były bardzo hukowe, ale oprócz tego był jeszcze gazowe. Po rzuceniu takiego granatu pół ulicy płacze i jest ślepe. A jak się poturla rynsztokiem pod nogi Niemców i jak walnie to oni nie wiedzą co się dzieje.

Oddział niemieckich żołnierzy podczas marszu lubelską ulicą | Źródło: NAC, sygn. 2-4137

Kto był pierwszym celem?

Kelnerka pracująca w kawiarni przy ul. Narutowicza pod numerem 13. Ta młoda dziewczyna była konfidentką niemiecką. Nie wiadomo z czego, z biedy, z nędzy, z jakiegoś dziwnego patriotyzmu puszczała się z niemieckim oficerem. Niech by ona sobie go miała. Nikt by jej pewnie nic nie zrobił, co najwyżej łeb ostrzygł albo jakąś „smołówą” wysmarował. Niestety, ale jak ona była szkodliwą szpiegówą, bo podsłuchiwała stołujących się tam młodych Polaków, partyzantów, a następnie wszystko donosiła. Dlatego tez został wydany na nią wyrok śmierci.

A to nie było takie łatwe. Śledztwo przed wydaniem wyroku było prowadzone bardzo dokładnie, sprawdzano wszystkie oskarżenia, tak żeby było wiadomo, że wyrok jest zasłużony. Ponadto wykonanie samego wyroku poprzedzone było dodatkową inwigilacją, która trwała kilka tygodni a nawet miesiące, trzeba było poznać wszystkie przyzwyczajenia likwidowanego oraz zagrożenia. Plan musiał być dobry.

Tak było również w przypadku tej kelnerki, która została zlikwidowana na przełomie stycznia i lutego 1944 roku. Ja zająłem miejsce dogodne miejsce obserwacyjne, a „Ikar” zatrzymał się w bramie kamienicy obok lokalu. W międzyczasie podeszła do niego dziewczynka z bronią w koszyczku, a następnie udała się do kawiarni. Po chwili wyszła w towarzystwie naszego celu. Andrzej podszedł do niej i wprowadził do bramy, za kilka chwil usłyszałem dwa głuche strzały. To była gładka robota, po strzale on pobiegł w swoją stronę, a ja w swoją. Spotkaliśmy się dopiero na drugi dzień w piekarni Zdybickiego. Ja nosiłem worki, a on rąbał drewno na opał.

Chciałbym również zaznaczyć, że na prawdziwej akcji jest inaczej niż w filmach. W czasie egzekucji strzela się nie w głowę ani serce, tylko dwa razy w brzuch. To najpewniejsze, bo wycelowanie w głowę nie jest takie proste, a poza tym różnie się może skończyć taki strzał.

Były inne akcje?

Oczywiście. Naszą kolejną robotą była likwidacja właściciela jednej z lubelskiej kwiaciarni. Nie chcę mówić nazwiska, bo może jakaś rodzina nadal żyje i nie chcę robić im przykrości. Wszyscy wiedzieli o jego mrocznej tajemnicy, całe miasto było oblepione kartkami i napisami, że „ten i ten sypie”, „konfident”, „on jest niebezpieczny, pilnujcie go”. Otrzymaliśmy rozkaz jego likwidacji. Musiałem go śledzić. Ustaliłem, że każdego dnia przechodził przez Plac Katedralny z ulicy Królewskiej do Bramy Trynitarskiej, gdzie wchodził dalej na  Stare Miasto. Dalej już za nim nie chodziłem, bo tam są ciasne uliczki i bałem się, że jak mnie zaobserwuje to jestem sprzedany. Trafię na gestapo, a stamtąd już się nie wychodzi.

Wystarczyło tyle informacji ile się udało zdobyć. Z „Ikarem” ustaliliśmy, że robotę zrobimy na Placu Katedralnym,. Było kwietniowe popołudnie, stałem w bramie po drugiej stronie placu, mając przy sobie te dwa włoskie granaty. Ruch bardzo duży. W pewnym momencie zauważyłem go, wychodzi w płaszczu i idzie z Bramy Trynitarskiej w kierunku ulicy Królewskiej. Na środku placu podchodzi do niego Jędrek i cos zaczynają gadać. Tutaj czas się dłuży, a oni gadają 50 metrów ode mnie, gdy nagle słyszę „łup, łup”. Wsadził mu pod brzuch swoją „lamę”, taki duży pistolet zrzutowy i strzelił dwa razy. Zrobił się tumult, a my znowu uciekliśmy w swoje strony. „Ikar” po drodze podrzucił w umówione miejsce pistolet, żeby na mieście być znowu „czystym”.

I co było dalej?

Po tych akcjach zostaliśmy spaleni. Nie wiadomo jak to się stało, ale otrzymaliśmy rozkaz naszego dowódcy „Juranda” żebyśmy opuścili Lublin. Jako, że „Ikar” posiadał znajomości z oddziałami leśnymi pod Nałęczowem to tam właśnie wyjechaliśmy. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem leśne oddziały AK. Chociaż ja osobiście głównie siedziałem w samym Nałęczowie, bo nie było potrzeby iść do lasu. Podlegaliśmy wówczas pod rozkazy Bogdana Tuora „Warneńczyka”.

Pewnego dnia do Nałęczowa przybył do naszego dowództwa goniec z Armii Ludowej. To był jakiś oddział spod Niezabitowa, od Bolesława Kowalskiego „Cienia”. Komuniści złożyli propozycję wspólnej akcji na baterię ciężkiej artylerii przeciwlotniczej, która miała bronić dostępu do Lublina. Zdaniem wywiadu nie byli oni przygotowani na bezpośredni atak i miała to być łatwa robota. Wobec złożonej propozycji „Ikar” wziął pięciu ludzi z placówki od „Warneńczyka” i na jednej furmance pojechał z gońcem do Niezabitowa.

Historia bardzo ciekawie się rozwija, bo raczej w tym okresie Armia Ludowa zwalczała oddziały prolondyńskie, o czym może świadczyć rozbicie oddziału „Hektora” pod Owczarnią w maju 1944 roku.

Słuchaj Pan dalej. Gdy „Ikar” dojeżdżał do ich obozu pod Niezabitowem wyszedł z kwatery jeden atamańczyk, już w ruskim mundurze, a obok stoi kilku sołdatów ALowskich z PPSz-ami. „Ikar” zsiadł z wozu a tamten do niego podchodził. Prawą ręką witał się, a z lewej ręki ze spluwy wycelował w głowę i strzelił. Trafił „Ikara” w oko, oko wybił. Oko wypłynęło, kula wyleciała tyłem głowy. Jędrek padł. Na szczęście chłopaków miał ze sobą dobrych, może ciut nerwowych, ale szybkich. Jeden pociągnął browningiem i pomimo zaskoczenia wzięli wybili wszystkich komunistów. Tak więc można powiedzieć, że plusowo było, jak na sztuki liczyć.

O ile można tak powiedzieć, bo tutaj ginie podstępnie zamordowany dowódca, który chciał wspólnie, bez polityki, walczyć przeciwko Niemcom.

Komuniści od początku chcieli ich zamordować tak aby osłabić oddział „Warneńczyka” i móc dalej w spokoju kraść na tym terenie, bo tak to się bali. No ale wracając do tematu. Po wszystkim chłopcy od „Warneńczyka” zabrali ciało dowódcy i zawieźli do tartaku aby go pochować. Wykopali dół, żeby go pochować po partyzancku. Nie było możliwości w takich warunkach inaczej. Potem by się po niego wróciło, bo partyzanci mieli swój kodeks. Tak jak armia amerykańska, nie zostawialiśmy swoich, staraliśmy się zabierać zabitych ze sobą, bo wróg często bezcześcił ciała. I tu mówię o Niemcach i ruskich, chociaż ci drudzy bywali gorsi, bo przecież „Lalusiowi” to później głowę odrąbali jak go dorwali. Nie można było swoich zostawić, trzeba było im żołnierski pogrzeb urządzić, bo ginęli w walce, jako nasi kompanii.

Po skończeniu kopania chłopcy włożyli ciało „Ikara” do dołu, a on zaczyna majaczyć słabym głosem: „wody”! Tak, nikt nie sprawdził czy żyje, bo to była taka rana, że wszyscy myśleli, że nie było szans na przeżycie. Teraz wszyscy skoczyli do dołu, szybko go położyli na furmankę i pędem do Nałęczowa. W Nałęczowie zabrali samochód opalany na holzgas z jakiejś miejscowej spółdzielni. Wie Pan taki opalany drewnem. Ten samochód może jechał 3 km/h, ale jechał. No i w ten „błyskawiczny” sposób po kocich łbach zawieźli go do Lublina do szpitala na ul. Bonifraterską. Tam „Ikar” trafił na stół operacyjny. Oficjalnie był gajowym, postrzelonym w lesie, ale myślę że polski personel ani na chwilę w to nie uwierzył.

Warto tutaj zaznaczyć, że „Ikar” miał dobrego kolegę z Nałęczowa, który miał pseudonim „Joe”. On mówił lepiej po niemiecku niż prawdziwy Niemiec, bo mówił literacko. I to on pojechał z nim do Lublina. Gdy trwała operacja „Joe” poleciał przed szpital, gdzie stała niemiecka sanitarka. Obok stoi dwóch Niemców i dwie sanitariuszki, którzy spokojnie randkują, śmieją się. On wpada do środka. W sumie on nie był taki duży, miał tylko z 190 cm wzrostu… Krzycząc coś po niemiecku obu unieszkodliwił. Po zakończonej operacji „Ikara” zabrali ze szpitala i wsadzili do sanitarki i odjechali. Nie minęło może nawet 20 minut a do szpitala wpadło gestapo. Przyszli do ordynatora, którym im powiedział, że faktycznie był ranny gajowy, który zaraz po operacji został zabrany przez niemieckiego oficera.

Niesamowite… I co się stało z „Ikarem”?

Został umieszczony na bezpiecznej kwaterze na wsi pod Stasinem. Tam odpoczywał i nabierał sił. Dobrze, że strzelane było z małego kalibru, że ten postrzał był czysty i kula nie naruszyła oprócz oka innych narządów. „Ikar” przeżył wojnę, potem wyjechał do Wrocławia, gdzie założył rodzinę. Zmarł 5 października 1997 roku.

Muszę przyznać, że miał niebywałe żołnierskie szczęście

To nie jedyny taki przypadek. U „Romana” mieliśmy podobnie. Chłopaka w czasie strzelaniny kula trafiła z przodu pod nos równo, wybiła cztery zęby z przodu, poraniła język i tyłem szyi koło kręgosłupa wyszła. No i przeżył, chociaż miał problemy z mówieniem. Również zmarł w latach 90. Tak czasem było, niektórzy przeżywali takie ciężkie postrzały, a niektórym wystarczyło przysłowiowe „klepnięcie w policzek” i umierali. Życie partyzanta nie było lekkie.

Co działo się dalej z Panem? Front zbliżał się do Lubelszczyzny coraz szybciej. Niedługo na tym terenie miały pojawić się wojska sowieckie.

Na początku lipca 1944 roku powróciłem do Lublina i ukrywałem się. Nie nocowałem w domu. Gdy do Lublina zaczęły się zbliżać sowieckie wojska nastąpiła koncentracja oddziałów Armii Krajowej. Miasto było podzielone na rejony, ja należałem do rejonu Śródmieście i tam też wziąłem udział w walkach o wyzwolenie miasta. Chociaż w zasadzie to Niemcy opuścili Lublin, obsadzili tylko niektóre kluczowe punkty obrony.

Lublin został zdobyty 22 lipca, do miasta wjechały pierwsze czołgi armii sowieckiej. Zacięte walki miały miejsce w rejonie mostu na Bystrzycy i na Nowej Drodze, gdzie Niemcy skutecznie powstrzymywali natarcie czołgów. Sowieci stracili w mieście mnóstwo czołgów, bo Niemcy mieli bardzo mądrze ustawioną artylerię przeciwpancerną. Ponadto atakowano czołgami w mieście bez wsparcia piechoty.

Tej samej nocy doszło do wystąpień oddziałów Armii Krajowej, które konsekwentnie zdobywały poszczególne budynki. Ja brałem udział z kilkunastoosobowym oddziałem por. Tadeusza Stępnia „Pokera” w zdobywaniu Soldatenheim, czyli Domu Żołnierza, a później gimnazjum Unii Lubelskiej i Urszulanek. Tak więc w czasie akcji „Burza” brałem udział w bitwie o te trzy obiekty. Najdłużej biliśmy się o Dom Żołnierza, poddali się dopiero po kilkunastu godzinach walki. Tam zdobyliśmy mnóstwo broni. Tej samej nocy do miasta wjechali Rosjanie.

Kolejnego dnia, 23 lipca 1944 roku, na Alejach Piłsudskiego w kamienicach pod numerami 1, 3 i 5 zostały założone koszary. Tam powołano Polski Korpus Bezpieczeństwa (PKB), który został podzielony na kompanie. Ja trafiłem do pierwszej kompanii. PKB miał pełnić funkcje policyjne w mieście, jako organ Wojewódzkiego Delegata Rządu na Kraj. Lubelski garnizon AK czuł się gospodarzem miasta. Niestety sytuacja polityczna była inna i 28 lipca w nocy zarządzono alarm. Dowódcy pobudzili nas i powiedzieli, że kto jest spalony lub ma jakieś obawy, niech wraca w rejon stacjonowania swoich oddziałów partyzanckich, a kto czuje się czysty to wraca do domu i czeka na kontakt.

No tak władze przejęli sowieci i polscy komuniści. Zaczynali tworzyć własne organy administracyjne, policyjne i wojskowe. A jakie pierwsze wrażenie zrobili na Panu wkraczający sowieci?

No i jak weszli na drugi dzień to najpierw było „braty partyzany, braty partyzany”, „wy nasze razwiedcziki”, „my pobijom giermanca”. Wszystko niby w porządku, tylko mówili „oddajcie wszystkie ruzie, macie teraz swoje wojsko”. A tymczasem dużo oddziałów leśnych sowieci złapali pod Lublinem w okolicach Polanówki, tam ich otoczyli, a następnie aresztowali. Kazali im udać się do byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku pod Lublinem, tam formowali nową polską armię. Mówili: „dostaniecie tam lepszą broń”. Ale Panie to tak jakby porównać malucha z mercedesem, to tak można porównać rosyjską broń do niemieckiej.

A co do ruskich, to uważam że była to hołota a nie wojsko. Tylko wóda i zegarki im były w głowie. W pierwszych dniach po wyzwoleniu Lublina znalazłem dwie butelki białego denaturatu. Jak to na denaturacie na etykiecie namalowane były trupie czaszki i piszczele. Na ulicy podeszło do mnie dwóch ruskich sołdatów i zapytało: „Nu szto, imiejesz ty czasy?”. Nie miałem i otworzyłem torbę, gdzie były te butelki. Wtedy jeden wziął ją, walnął w denko, wybił korek, wziął łyk i z uznaniem powiedział: „Charoszyj spiryt! Kriopkij!”. Potem popatrzył na trupią czachę na butelce i powiedział: „Uuuu… SS likior!”. Teraz to może śmieszne, ale tak naprawdę nie było nam wtedy do śmiechu.

Defilada polskich żołnierzy w Lublinie w 1944 roku

Defilada polskich żołnierzy w Lublinie w 1944 roku (domena publiczn

28 lipca dowództwo Okręgu AK Lublin rozwiązało wszystkie podległe mu oddziały. Czy to spowodowało powrót do normalnego życia? Bo upraszczając skończyła się dla was wojna…

Nie do końca, bo 15 sierpnia gen. Tadeusz „Bór” Komorowski wydał rozkaz wszystkim żołnierzom Armii Krajowej aby udać się z pomocą walczącej Warszawie. No i my poszliśmy z oddziałem „Pokera”. Mieliśmy jedną podwodę, furmankę chłopską na której było bardzo dużo broni. A nas było dosłownie osiemnastu. Doszliśmy pod Ryki. Tam w jednej ze wsi zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Gospodyni przygotowuje nam jakiś posiłek, my żołnierze myjemy się, golimy. Wtem na podwórko przyjeżdża jeep willys z trzema ruskimi na pace. „Kuda wasz kamandir?” – krzyczą. A nasz dowódca stał do pasa rozebrany, lusterko na furmance oparte, a on się golił. „Poker” to był bardzo bystry chłopak. Przytomnie im odpowiedział, że nasz dowódca gdzieś poszedł i właśnie czekamy na niego. Mówią, że gdy wróci, mamy przyjść na stację kolejową w Rykach. Gdy odjechali „Poker” zarządził pogotowie bojowe. Szykowaliśmy się do wyjścia. Broń naładowaliśmy, również tą ciężką. Gdy byliśmy gotowi musieliśmy czekać aż się ściemni, bo noc przecież sprzyja partyzantom. Tymczasem wieczorem, może godzina 20, przybiegł wystraszony kolejarz. „Chłopaki, uciekajcie stąd! W Rykach na stacji pod magazynem pięciu waszych oficerów rozstrzelali” – krzyczał. No nie było rady, musieliśmy zawrócić, skierowaliśmy się w kierunku Końskowoli. Tam zamelinowaliśmy ciężką broń i uzbrojeni po dwa granaty i broń krótką samodzielnie wracaliśmy do Lublina.

I co dalej?

No próbowałem normalnie żyć. Jako, że zaczął się wrzesień to ruszył rok szkolny. Ja zacząłem uczęszczać do gimnazjum mechanicznego. No ale tu co jakiś czas się dowiadujemy o aresztowaniach, że tu ktoś rozstrzelany, tam inni rozstrzelani. Ktoś zabity w niewyjaśnionych okolicznościach. Przecież słynnego cichociemnego Czesława Rossińskiego „Jemiołe” i mojego porucznika „Derwisza” bez żadnej winy w grudniu 1944 roku sowieci rozstrzelali na zamku lubelskim. NKWD wsparte polskimi pachołkami aresztowało wielu dowódców i żołnierzy AK, z czego część wywoziło na Sybir. No to tak sobie myśleliśmy wówczas wszyscy: „to jak mnie mają rozstrzelać gdzieś pod płotem, bezbronnego. To ja sobie chociaż do nich też postrzelam zaczym zginę. Nie oddam skóry tak łatwo”. I w ten sposób proszę Pana zrodziła się nowa konspiracja. My nie chcieliśmy walczyć, myśmy chcieli budować Polskę, ale w tamtym czasie nie było innego wyjścia. Po rozwiązaniu AK zawiązałem z kolegami z dzieciństwa i partyzantki małą miejską komórkę konspiracyjną.

Kto do niej należał? I czym się zajmowaliście?

Naszą grupę tworzyli głównie chłopcy z którymi znałem się z podwórka i konspiracji oraz szkoły. Byliśmy zżyci ze sobą i ufaliśmy jeden drugiemu. Mógłbym tutaj wymienić m. in. Ryszarda Supryna „Oliwa”, Michała Smolińskiego „Puma”,  Mariana Suszka „Maniuś”, Zdzisława Szewczyka „Abisyńczyk”, Henryka Niewiadomskiego „Pergon” oraz małego Tadzia Niewiadomskiego „Plumpek”.

Nie walczyliśmy z bronią. Podlegaliśmy pod „Jemiołę” i naszą działalnością było zdobywanie informacji, prowadzenie wywiadu na temat wojsk sowieckich oraz zdobywanie pieniędzy dla ukrywających się partyzantów. To też było niebezpieczne, zaczęły się aresztowania. Wtedy było bardzo dużo konfidentów, kapusiów.

My wszyscy „Pergona” żeśmy sami odbili. Z gniazda os go wyciągnęliśmy! Panie, dookoła było pełno UB i NKWD, a myśmy go tam ze szpitala Szarytek odbiliśmy. Chłopak dostał wcześniej siedem kul w pachwinę. Był ciężko ranny ale nam się udało. Przeżył i studia skończył pod innym nazwiskiem.

Zanim zapytam się o przebieg akcji proszę powiedzieć, jak doszło do aresztowania „Pergona”?

U niego w domu była nasza zdobyczna rosyjska radiostacja. Mieliśmy ją przekazać oddziałom leśnym w okolicach Nałęczowa, do tych chłopaków których poznałem w czasie okupacji. Oni już podlegali pod Mariana Bernaciaka „Orlika”. Niestety Pergona” sprzedał nasz szkolny kolega nazywany Szpicgłowa. Konfidentów i kapusiów wtedy nie brakowało. W ten sposób UB wpadło na trop naszej radiostacji. Weszło do jego mieszkania i aresztowało go. Wzięli radiostację i jego. Prowadzili go schodami z trzeciego piętra i na ostatnim zwoju schodków „Pergon” kopnął pierwszego z konwojentów, który bezwładnie spadł ze stromych schodów. Gdy ten upadał, Heniek przeskoczył go i wybiegł na ulicę. Pozostali zaskoczeni zaczęli go gonić i zaczęli strzelać. Tak jak mówiłem, dostał siedem kul w pachwinę z pistoletu maszynowego.

A jak wyglądała już sama akcja odbicia?

Był marcowy dzień 1945 roku, siedziałem na lekcji termodynamiki w gimnazjum mechanicznym i w pewnym momencie otworzyły się drzwi. Wtedy wpadł przez nie „Plumpek”, taki malusieńki trzynastoletni chłopak, krzycząc: „Kowboj, Heńka wzięli!”. Wstałem nerwowo, ale nagle głupio się poczułem, bo widzę, że profesor Ratajski stoi pod tablicą i patrzy się na mnie. Nastała minuta skrepowanej ciszy. Nagle powiedział: „Zbyszek idź już, nie będziesz mi dzisiaj potrzebny”. Wybiegliśmy do chłopaków. W piątkę umówiliśmy się na ulicy Staszica. Mieliśmy również własnego dorożkarza – Wacława Pawelca, który przyjechał pod szpital.

„Plumpek” jako mały chłopiec bez problemu dowiedział się, w której sali leży „Pergon” oraz ilu strażników go pilnuje. Na szczęście był tylko jeden milicjant z karabinem. W tym czasie my rozdzieliliśmy zadania. Ja wyłączyłem portiernię, tzn. wszyscy tam wchodzili ale nikt nie miał prawa już z niej wyjść. „Maniuś” miał unieszkodliwić łączność z miastem, więc wyłączył wszystkie telefony. Na górę po rannego poszedł „Oliwa”, „Puma” i Oldek Kosowski. Wpadli tam do sali krzycząc do milicjanta „ręce do góry!”. Gdy tamten się poddał rozbroili go. Zamek wyjęli mu z karabinu i amunicje zabraliśmy, bo amunicji nigdy nie było za dużo. W cztery koce zabrali „Pergona” i na dół go. Tak więc go z gniazda os zabraliśmy, bo niedaleko na ulicy Świętoduskiej stała kompania NKWD, na ul. Staszica była placówka milicji, na ul. Cichej był Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. My z takiej czerwonej okolicy wyjęliśmy go bez żadnego wystrzału.

Rozumiem, że za tak przeprowadzoną akcję dostaliście nagrodę?

Nagrodę? Panie my wszyscy dostaliśmy naganę! Mówili, że nie upiecze się nam, że tak bez rozkazu.  Pan kapitan mówił nam, że jak się skończy wojna to do nas wrócą. No i nie skończyła się tak szybko i nie wrócili… Wtedy też otrzymałem „przydział” do lasu, miałem natychmiast opuścić Lublin. Bo w mieście kipisz po tej naszej robocie, NKWD i UB wściekłe, że tuż sprzed nosa im Heńka sprzątnęliśmy. Dostałem namiar, że mam się udać na stację kolejową Leśniczówka w stronę Kraśnika i tam przyjdą po mnie nasi chłopcy.

W tym czasie na Lubelszczyźnie działało wiele oddziałów leśnych, które wywodziły się z Armii Krajowej oraz Narodowych Sił Zbrojnych. W rejonie Kraśnika największym zgrupowaniem partyzanckim o prominencji AK-owskiej były oddziały dowodzone przez cichociemnego, wówczas porucznika Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”. Zgrupowanie tworzyli głównie żołnierze, którzy służyli pod jego rozkazami w oddziale partyzanckim Kedywu AK Lublin. Jego zgrupowanie w czerwcu/lipcu 1945 roku liczyło ok. 150 żołnierzy i podzielone było typowo wojskowo, na kompanie, a te na plutony.

Zgadza się. Na stacji kolejowej pod umówionym drzewem spotkałem się z dwoma partyzantami. Zaprowadzili mnie na melinę, do państwa Marszałków, biednych chłopów. Dali mi jajecznicy i bimbru. Taki był mętny, że wyglądało jakby był z mlekiem zmieszany. Ja wówczas jeszcze nie piłem bo młody byłem. Tam spotkałem się z dowódcą oddziału Romanem Dumą „Romanem”. Jego oddział operacyjnie podlegał Hieronimowi Dekutowskiemu „Zaporze”. Był w II kompanii „Juranda”, który wiosną 1945 roku wraz z kilkunastoma elewami zdezerterował z wojska z Łodzi i powrócił na Lubelszczyznę. Nasz oddział liczył 27 chłopa, a uzbrojeni byliśmy różnie od karabinów po pistolety maszynowe PPSz. Ja na początku traktowany byłem jako zielony i dostałem francuski karabin trzystrzałowy. Dopiero gdy „Roman” się poznał, że znam się na broni to dostałem pepeszkę. Tylko że to był najgorszy złom. Niecelna, ciężka jak cholera, nieporęczna, bęben się zacinał i nie podawał amunicji. Do tego miałem jeszcze Colta amerykańskiego i austriacki Steyr M1916. To był pistolet automatyczny, ładowany od góry, jego konstrukcja pamiętała jeszcze I wojnę światową. Ale i tak najważniejsze w partyzantce to było to, żeby mieć przy sobie granaty.

>>> Zobacz także: Struktura organizacyjna Zgrupowania Oddziałów AK-WiN „Zapory” <<<

A dlaczego granaty były tak ważne?

Nic nie zastąpi granatu. Nawet najlepsza marsjańska broń go nie zastąpi. A dlaczego? To proste, przykładowo ja wchodzę do budynku ze spluwą i ty jesteś ze spluwą. Obydwaj do siebie mierzymy, to biorę cię na wytrzymanie i w pewnym momencie cię zagaduję i strzelam, albo odwrotnie, ty strzelasz a ja ginę. A widzisz, masz ten granacik w ręce i wchodzisz gdzieś. Zawleczka już wyciągnięta, ściskasz tylko łyżkę. Wszyscy wokół mnie wrogo nastawieni, wszyscy jesteście z bronią, a ja trzymam granat do przodu i mówię: „Chłopaki, albo idziecie w piździec albo puszczam. I tak chuj i tak chuj”! No i kto wtedy strzeli? Wiedzą przecież, że jeśli cię trafią, to wszyscy zginą.

Rozumiem, ale wróćmy do Pana dowódcy. Kim był Roman Duma?

„Roman” urodził się 19 stycznia 1914 roku w Potoku Wielkim, to taka mała wieś w powiecie kraśnickim. Był synem właściciela młyna wodnego. Od małego wychowywany był w duchu patriotycznym, jeszcze jako nastolatek należał do organizacji paramilitarnej Strzelec działającej przy 24. pułku ułanów z Kraśnika. Przed wojną odbył służbę wojskową w 8. pułku piechoty w Lublinie. Brał też udział w walkach obronnych we wrześniu 1939 roku, gdzie dostał się do niewoli. Udało mu się uciec i gdy powrócił do rodzinnych stron włączył się w działalność konspiracyjną. Złożył przysięgę ZWZ i pełnił funkcję komendanta rejonowego ZWZ.

W tamtym terenie była silna partyzantka Narodowych Sił Zbrojnych dlatego w 1942 roku dołączył do oddziału partyzanckiego Jerzego Niewiadomskiego „Grota”. Po rozbiciu oddziału przez Niemców dołączył do zgrupowania NSZ dowodzonego przez cc. Leonarda Zub-Zdanowicza „Zęba”, gdzie miał pełnił funkcję oficera szkoleniowego. Faktycznie jednak był dowódcą plutonu w oddziale Wacława Piotrowskiego „Cichego”.

To właśnie za NSZ komuniści zamordowali mu brata. 19 kwietnia 1944 roku banda spod znaku Armii Ludowej pod dowództwem Andrzeja Flisa „Maksyma” zamordowała 13 mieszkańców wsi Dąbrówka i Potok Stany. Brata „Romana” – Lucjana, inwalidę wojennego rozerwali na pół końmi, księdza zaś podpalili żywcem.  Jak w średniowieczu… Za to „Roman” ich nienawidził i zwalczał. Zlikwidował dowódcę oddziału AL Władysława Skrzypka „Grzybowskiego”.

Po wkroczeniu sowietów na Lubelszczyznę „Roman” ukrywał się nie ufając „wyzwolicielom”. Nocował u gospodarzy w rejonie przychylnej partyzantom gminy Dzierzkowice, Urzędów i Chodel. Tam nawiązał kontakt na ludzi od „Zapory”. Wziął z nimi udział w rozbiciu posterunku MO w Chodlu, gdzie próbowano zlikwidować morderców Akowców Abrama Taubera. Niestety posterunek rozbili ale on uciekł przed atakiem. Dzień później, 7 lutego 1945 roku, stoczyli walkę w Wólce Kępskiej, nazywanej przez nas Wałami. Zaatakowali ich sowieci. W czasie walki zginął Mieczysław Jeżewski „Pszczółka”, a „Zapora” został ranny. To właśnie „Roman” pomógł mu uciec z pola walki.

>>> Czytaj także: Potyczka Zaporczyków z sowietami pod Wólką Kępską <<<

Był żołnierzem z krwi i kości. W oddziale panowała dyscyplina, każdy musiał być czysty i w mundurze. Nie do pomyślenia było, żeby był chłopak nieogolony, góra dwudniowy zarost.  Żadnych zdjęć nie wolno było robić. Dbaliśmy o porządek w terenie, działaliśmy w terenie jak policja. Likwidowaliśmy donosicieli, organizowaliśmy broń, pieniądze. No i oczywiście rozbijaliśmy posterunki milicyjne.

Kto jeszcze był w oddziale „Romana”?

W naszym oddziale było około 26-28 ludzi. Jednak ze względów konspiracyjnych znałem może z siedmiu. Przysięgam, siedmiu ludzi, a resztę nie wiedziałem kim są, skąd pochodzą, bo to było niepotrzebne. Znałem co najwyżej pseudonimy. Bo jakbym znał te nazwiska to na UB biłoby mnie za każdą „główkę”, żeby tylko coś się o nich dowiedzieć.

Mogę powiedzieć, że u „Romana” z naszej lubelskiej grupy był ze mną Michał Smoliński „Puma”, Tadzio Niewiadomski „Plumpek”, Marian Suszek „Maniuś”, Zdzisław Szewczyk „Abisyńczyk”. Pamiętam też, już spoza naszej grupy, Stanisława Binięda „Walusia”. Tragiczny los go spotkał, bo w czasie postoju na jednej z kwater w Borkowiźnie „Waluś’ pełnił wartę. Była ciemna noc i w pewnym momencie zobaczył zbliżający się oddział i oficera na koniu. Oficer miał na głowie kozacką czapkę. Wtedy „Waluś” krzyknął „Stój! Hasło!”. Oficer nerwowo podniósł się w strzemionach i chwycił swój karabin. Wówczas „Waluś” zareagował prawidłowo i puścił serię trzech strzałów. Wszystkie trafiły, jak się okazało porucznika „Myszkę” dowódcę jednego z oddziałów NSZ działającego na tym terenie. Po tym wypadku „Waluś” dostał szoku i chciał sobie palnąć w łeb. Dopiero po rozmowie z „Romanem” uspokoił się i poszedł na urlop do Lublina. Po wielu latach dowiedziałem się, że uciekł do Francji, gdzie wstąpił do Legii Cudzoziemskiej i zginął w Wietnamie w 1950 roku.

Po śmierci „Myszki” dowództwo nad jego oddziałem NSZ przejął „Roman”, wcielając tych chłopców do naszego plutonu. Później część przeszła do innych oddziałów od „Zapory”, w tym „Plumpek” i „Puma”. Pamiętam jeszcze dezertera z ludowego Wojska Polskiego, z pochodzenia Wołyniak, który do nas przyszedł z dziesięciozariadką. Miał pseudonim „Ochotnik”.

Co najważniejsze. Gros tych ludzi, którzy byli w partyzantce, nawet oficerowie to byli synowie wsi. To byli ludzie pochodzący z „dołów” i oni nie pytali się idąc do wojska „co ja z tego będę miał?”. Nic nie miał. Najwyżej krzyż, częściej brzozowy niż złoty…

Komuniści mówili na nas „pańskie wojsko”, ale jakie my byliśmy pańskie wojsko? W moim oddziale można powiedzieć, że „panem” byłem ja, bo syn zawodowego oficera policji, Zbyszek Smutek bo jego ojciec był adwokatem, Poldek Kosowski bo ojciec był lekarzem, Zbyszek Łysek bo był synem kuratora. I tyle, a reszta to synowie z rodzin robotniczych lub chłopskich. To właśnie głównie chłopi ze wsi tworzyli partyzantkę.

Oddział Romana Dumy "Romana" z okresu konspiracji antykomunistycznej (1945 rok) | Źródło: Archiwum prywatne Zbigniewa Matysiaka "Kowboja"

Oddział Romana Dumy „Romana” z okresu konspiracji antykomunistycznej (1945 rok) | Źródło: Archiwum prywatne Zbigniewa Matysiaka „Cowboja”

Komunistyczna propaganda nazywała was również „bandami”…

Różnie nas kłamliwie nazywali. A prawda jest taka, że oddział „Romana” głównie zajmował się zwalczaniem bandytyzmu pospolitego, który dla mieszkańców wsi w tym czasie był prawdziwą plagą. Po przejściu frontu w rękach ludzi znalazło się dużo broni. Uzbrojeni przestępcy czuli się wtedy bezkarni bo milicja uganiała się za byłymi Akowcami. Zakładali oni swoje bandy, podszywające się pod ruch oporu, nosząc biało-czerwone opaski. Był na przykład taki bandzior Słonina, który ze swoją zgrają jeździł bryczką i podając się za AK rabował chłopów, gwałcił im żony i córki, a później ich mordował. Długo za nim chodziliśmy, ale go dopadliśmy. Kryminaliści działając na nasze konto, psuli reputację prawdziwym oddziałom. Istniały również komunistyczne oddziały pozorowane. Były to grupy komunistów, najsłynniejsza to banda Edwarda Gronczewskiego „Przepiórki”. Ich zadaniem było udawanie oddziału podziemia antykomunistycznego i dopuszczanie się „na konto podziemia” przestępstw kryminalnych. Atakowali przychylnych nam chłopów i grabili, tak żeby zniechęcić ich do nas. Dlatego też tępiąc bandytyzm dawaliśmy chłopom sygnał, że państwo podziemne nadal istnieje i funkcjonuje.

Zresztą podobnie było tak samo z naszym antysemityzmem. Mówili, że mordowaliśmy żydów, ale zapomnieli wspomnieć o jednym. Przecież 80% personelu, który nas przesłuchiwał, bił, katował, sądził i mordował to byli żydzi. A oni wciskają kity, że my mordowaliśmy ich za wiarę, my przecież strzelaliśmy do czerwonych, do UB i NKWD i to najczęściej w samoobronie.

A jak wyglądało życie partyzanckie?

Na pewno nie wyglądało tak jak to widzimy na filmach. To nie siedzenie żołnierzy w lesie, z pięknymi dziewczynami przy ognisku, świniakiem pieczonym na ruszcie i piosenkami na ustach. Partyzantka to była stała troska o broń, której było mało. Była troska o ubranie, którego było mało, a w szczególności butów. Potworny głód. My nie byliśmy partyzantami z wielkich puszcz czy lasów, Lubelszczyzna nie ma dużych lasów. Dla nas lasem była polska wieś. Ludzie biedni, którzy nas przyjmowali i chowali u siebie.

Muszę przyznać, że „Zapora” wprowadził bardzo mądrą rzecz. Podzielił swoje zgrupowanie na plutony, nazywane patrolami. Bo inaczej przecież nie można było nie zauważyć czy wykarmić 200-240-osobowy oddział. Te powstałe małe oddziały liczyły one od 8 do 30 ludzi, bo tylu można było jeszcze jakoś niezauważenie przeprowadzić w terenie czy wykarmić. Dla takiej grupki niepotrzebne były podwody, tabory czy kuchnie. Myśmy tego nie mieli. Dlatego prawdziwy partyzant miał przy sobie 14-15 kilogramów żelastwa (broń, amunicja, granaty oraz prywatne rzeczy) i pokonywał kilkadziesiąt kilometrów na piechotę. W szczególności gdy robiliśmy jakąś robotę, to wtedy minimum 15 km marszu od miejsca akcji. Przy czym, każdy patrol miał swój teren działania, zazwyczaj kilka gmin albo powiatów. Tak więc partyzantka to ciągłe zmęczenie, bo nasze życie głównie prowadzone było wieczorem i nocą, bo noc dawała nam jakieś bezpieczeństwo. Za dnia to głównie odpoczywaliśmy na kwaterach czy słynnych lubelskich „krzokach”, czasem robiliśmy jakąś robotę albo musieliśmy walczyć, bo nas zaskoczyli. Nasze życie składało się ze strachu i śmierci. Mój dowódca mówił do nas: „Chłopcy, wy nie jesteście tutaj żeby ginąć. Wy jesteście po to w tej partyzantce, że jak się skończy wojna żeby miał kto Polskę budować”.

Nie dostawaliśmy żadnego żołdu, a za jedzenie trzeba było płacić. W życiu nie kradliśmy żywności po chłopach, myśmy płacili i to więcej niż cena rynkowa. Dlatego też potrzebne były pieniądze, więc musieliśmy kraść. Tylko najważniejsze jest  to, że my nie okradaliśmy chłopów a napadaliśmy na spółdzielnie, banki, posterunki i urzędy gminy. Wszystko to był element systemu komunistycznego. Przy czym chciałbym zaznaczyć, że taki atak nie mógł trwać dłużej niż 15 minut. Wpadli, zrobili, zabrali i wyszli. Jeśli w ciągu 15 minut się nie zmieścili też uciekli. Sztuką walki partyzanckiej była ucieczka.

Jak z tym wszystkim sobie człowiek radził? Pojawiał się alkohol?

Wódka była pita. Oczywiście. Po całym dniu mrozu, marszu w deszczu chłopak dostawał na kwaterze szklaneczkę wstrętnego białego bimbru. Półtorej setki wódki nikomu nie zaszkodziło, a rozgrzało bardzo szybko. Ja gdy przyszedłem do oddziału nie piłem, ale później to się zmieniło i sam potrafiłem pół litra na głowę wypić.

Żołnierze ze Zgrupowania Oddziałów AK-DSZ-WiN „Zapory”, 1945 r. | Źródło: AIPN

Dobrze, w leśnym oddziale przebywał Pan przez kilka miesięcy. Jakie akcje w tym okresie zostały przeprowadzone?

Tak jak mówiłem zwalczaliśmy głównie bandytyzm panujący na wsiach. Ponadto zwalczaliśmy agenturę UB i NKWD. Likwidowaliśmy szpicli oraz mniejsze patrole milicji czy resortu. Jak mieliśmy cynk, że jakaś ciężarówka będzie jechać którąś drogą, to robiliśmy zasadzkę i z reguły jadący wtedy na niej żołnierze poddawali się bez żadnego wystrzału. Rozbijaliśmy również posterunki MO oraz przeprowadzaliśmy różne akcje aprowizacyjne.

Oddział „Romana” funkcjonował do lata 1945 roku, tj. do trwania pierwszej amnestii skierowanej do żołnierzy podziemia niepodległościowego. Pan również się ujawnił?

Nigdy się nie ujawniłem. Gdy pod koniec października 1945 roku mój oddział został rozbity pod Kraśnikiem. Otoczyła nas obława UB-KBW, udało nam się dzięki erkaemiście, który osłaniał nas odwrót do najbliższego lasu. Niestesty „Roman” został ranny w nogę. Gdy zostawiliśmy rannego dowódcę u zakonnic, oddział samodzielnie się rozleciał. Nas było wtedy 16 i wszyscy się rozeszli po innych plutonach, a część powróciło do domu, bo to jak pan wspomina był czas amnestii. Ja po upewnieniu się, że nie jestem poszukiwany wróciłem do Lublina. W 1946 roku ponownie zacząłem chodzić do szkoły, ale nadal miałem kontakty z podziemiem. Chłopcy przychodzili do mnie, do mojego domu, gdzie mogli zostawić brudne rzeczy, a mama im wyprała. Mogli też cos zjeść. Ponadto pełniłem rolę rusznikarza, bo jeszcze za czasów okupacji niemieckiej ukończyłem specjalistyczny kurs. No i w szkole miałem dostęp do warsztatu i narzędzi.

Pewnego dnia, wiosną 1946 roku, „Pergon”, który ukrywał się w oddziale „Dęba” pod Nałęczowem z jeszcze jednym kolegą przynieśli mi ułamaną iglice do parabelki, żebym im ją dorobił oraz rosyjskiego nagana, w celu przerobienia na amunicję 9 mm. Oni mieli w tym czasie pojechać do Gdyni i sprawdzić drogę ucieczki na zachód.

Niestety po nich słuch zaginął a ja trzymałem dla nich tą broń. Tymczasem nocą pod koniec maja 1946 roku wpadło do mojego domu UB i zostałem aresztowany. Bili mnie i wyciągnęli do willysa i zawieźli do aresztu na ulicę Krótką w Lublinie. Tymczasem, zanim jeszcze weszło do domu UB, moja mama wrzuciła mojego Steyera do ugotowanego na następny dzień krupniku, a rewolwer wcisnęła w gacie. Na szczęście nikt jej nie przeszukał. Na drugi dzień wyniosła te pistolety i wyrzuciła. Dobrze, bo w czerwcu w domu zrobili prawdziwy kipisz i sprawdzili wszystko co mogli, ale nic nie znaleźli. Tylko 2 naboje do pepeszy.

Jak trafili na Pana ślad?

Sprzedał mnie jeden ze znajomych – Marek B. Był on wtedy razem z „Pergonem” i przekazał mi broń bo przeróbki. Brał on później udział w akcji gdzieś pod Puławami, w której zastrzelił dwóch ruskich żołnierzy, chyba nawet jakiś oficerów. Miał 17 lat i lubił sobie wypić przez co wpadł. Wzięli go na UB w obroty i mając taki dorobek na koncie szybko go biciem złamali. Chłopak się załamał i zaczął sypać łudząc się, że nie dostanie kuli w łeb. Wsypał chyba ze sto osób. O mnie powiedział, że mam Steyera i rewolwer Smith&Wesson, i że nigdy nie nosiłem mniejszej broni niż te sięgające do łokcia.

Po aresztowaniu trafił pan do aresztu UB na ul. Krótką, jak wyglądał tamten okres?

Mnie wprowadzili do aresztu i zaczęły się badania na UB. Muszę powiedzieć, że wesoło było, rozrywkowo, nie nudził się człowiek. Siedziałem w celi pod tzw. „kuchnią”, bo mieściła się pod kuchnią i siedziało nas tam ośmiu. Co jakiś czas brali mnie, bili oraz katowali tak żebym się przyznał. Miałem wybite zęby, uszkodzone oko i ucho, na które do dzisiaj gorzej słyszę. Tylko ja miałem mądrego dowódcę, który powiedział nam, żeby robić co się chce, gadać różne głupoty ale nigdy do niczego się nie przyznawać. „Bo jak się przyznasz się do czegoś nawet małego” – mówił – „to cię zakatują, aby dowiedzieć się czegoś więcej”.

Muszę się jednak przyznać, że w pewnym momencie niewiele zabrakło abym wszystko powiedział bo kończyła się moja wytrzymałość na te „masaże” wykonywane przez śledczych UB. Bo przecież oni mieli swoje metody, potrafili skazać na śmierć za to, że aresztowany przysłowiowy most podpalił na trasie Lublin-Lubartów a tam nie było żadnego. A oni mu to przypisali i on się przyznał na piśmie do tego. Tak potrafili… Na UB siedziałem w jednej celi z chłopakami od „Uskoka”. Panie, po śledztwie jak ich znosili to przynosili błoto. Błoto przynosili, nie da się tego opisać…

Poza biciem też próbowali złamać mnie podstępem, psychicznie. Pewnego dnia zabrali na przesłuchanie. W pokoju siedział śledczy Piotrowski, który wiedział od tego co mnie sprzedał jaką broń miałem, posadzili mnie na krześle i wtedy Ubowiec wyciągnął „mojego colta”. Ja przecież nie wiedziałem, że moja mama ukryła pistolety, a później je wyrzuciła. Pomyślałem wtedy, że mnie mają i wtedy on z dużym uśmiechem kładzie ten rewolwer na stole… A ja odzyskałem nowe życie… Panie bo zobaczyłem, że mnie w jajo robi… Bo jak ja dostałem tę spluwę to ona miała plastikowe okładki na rękojeści, które były pęknięte. A że miałem zdolności trochę to wystrugałem sobie nowe z drewna, z gruszy… I on wtedy rzuca te spluwę, a ona ma plastikowe okładki więc sobie myślę, że „takiego mnie macie”. I dalej do niczego się nie przyznawałem. I opowiadam mu bajkę, że mój wujek takiego miał w czasie wojny. A on mnie w łeb tym pistoletem, rozbił mi łuk brwiowy, padłem na biurko i zalałem krwią cały blat. Na tym skończyło się moje przesłuchanie.

Ubeckie więzienia słynęły z przeludnienia i ciężkich warunków sanitarnych, jak to wyglądało w Lublinie?

21 czerwca 1946 roku przeniesiono mnie na słynny lubelski zamek. Tam cele oczywiście, że przepełnione. Przykładowo były przewidziane na 12 ludzi a siedziało 3-4 razy tyle. Podłoga była betonowo-smołowa i trzeba było na niej spać. Siedział pan w więzieniu w tym czym został aresztowany. Gdy zostałem aresztowany to siedziałem od 29 maja do listopada i przez ten czas ani razu się nie myłem. Do ubikacji wyprowadzali całe cele i miało się 3 minuty na głowę albo jedno wiadro w celi. Jedzenie też potworne, zupy z pływającymi robakami. O ile można nazwać to zupą, bo to był śmierdzący płyn, który musiał wystarczyć na cały dzień.

Został Pan skazany wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Lublinie z dnia 10 sierpnia 1946 roku na 3 lata więzienia.

To była „szopka” a nie proces, bo wyrok już wcześniej był ustalony. Prowadził go sędzia kpt. Roman Bojko. Żyd, bo później się dowiedziałem, że naprawdę nazywał się Abraham Klein. Był przedwojennym prawnikiem ze Lwowa. Potem wstąpił do komunistycznego wojska, gdzie najpierw był bibliotekarzem, a później instruktorem polityczno-wychowawczym. Po zakończeniu wojny awansowano go na sędziego Wojskowego Sądu Rejonowego w Lublinie. Dorobił się stopnia pułkownika i w 1969 roku zwiał do Izraela.

Ale wracając do pytania… Na sale sadową wszedłem na czworaka, tak byłem zbity i osłabiony. Własna rodzina mnie nie poznała. Pomimo tego, że nic na mnie nie mieli tylko ogólniki, to zarzucili mi bardzo ogólną przynależność do „band”, że działałem przeciw władzy ludowej, że posiadałem broń, której przecież nigdy nie znaleźli. Brak dowodów im nie przeszkadzał żeby mnie skazać, ale niczego konkretnego mi nie udowodnili, co mnie uratowało. Wszystko dzięki temu, że w czasie przesłuchania żadnego nazwiska nie podałem, bo pomimo że bolało to krótką pamięć miałem. Myślę, że to uratowało mi życie.

Miał Pan odbywać karę więzienia w Sieradzu.

Tak, ale zanim tam dojechałem to potwornie mnie zbili po drodze. Był to listopad 1946 roku, było zimno, a nas 57 skazanych wieźli w jednym bydlęcym wagonie. Oczywiście o ogrzewaniu mowy nie było, grzeliśmy się własnymi ciałami. Klawo też nam jeść dawali. Kromka chleba na całą podróż i garść cukru do tego.

W czasie jazdy do Warszawy chciałem uciec i wrócić do partyzantki, bo przecież przejeżdżaliśmy przez teren „Orlika”. Miałem taką niemiecką łyżkę stalową, którą w podłodze deski przeżynałem. Gdy pociąg zatrzymał się w Warszawie na Dworcu Gdańskim to mówili, że SS-manów wiozą, a my wtedy zaczęliśmy śpiewać partyzanckie piosenki. Kobiety, handlary zaczęły nam wrzucać jedzenie, papierosy, tumult się zrobił, więc pociąg ruszył i zatrzymał się za miastem. Tam zaczęli sprawdzać wagony. Wtedy otworzył się nasz i zobaczyli przepiłowane deski. Zapytali się kto to zrobił, a gdy nikt nie odpowiedział to wpadło dwóch strażników łapiąc pierwszego z brzegu chłopaka. Zaczęli go bić ruskimi wyciorami od karabinów. Nieludzki ryk chłopaka spowodował, że wystąpiłem i przyznałem się. Puścili go i złapali mnie. Nie wiem jak się darłem, bo sam człowiek siebie nie słyszy, ale potwornie mnie zbili. Przestali gdy się zmęczyli, a ja straciłem przytomność. Uratowały mnie kawaleryjskie spodnie, w których mnie aresztowano. Gdyby nie gruba podszewka to by mi z dupy tatara zrobili. Chociaż i tak do więzienia to mnie wnieśli bo nie mogłem chodzić. Trafiłem do szpitala na kilka tygodni.

Jakie warunki były w więzieniu?

Przebrali nas z naszych ubrań w mundury żandarmerii niemieckiej. Prawdopodobnie nie mieli ubrań więziennych, a mieli zapasy z magazynów niemieckich, więc tak żyliśmy w tych mundurach. W więzieniu pracowało się, ja byłem niby szewcem. Na szczęście takie rzeczy szyliśmy, że jakoś mi to szło. Tak przeżyłem do grudnia 1946 roku, kiedy otworzyła się cela, a klawisz kazał mi się zbierać. Wydali mi z magazynu moje partyzanckie ubranie, w którym mnie aresztowali i zabrali do Warszawy.

Co się stało w Warszawie? Jaki był powód Pana przeniesienia?

W grudniu 1946 roku zawieźli mnie na Mokotów. Ja naprawdę do tchórzy nie należę, ale jak mnie tam do aresztu zaprowadzili to mi się nogi ugięły. Myślałem, że czas bujania się skończył, skoro po takim czasie odsiadki mnie przywieźli do Warszawy to coś muszą wiedzieć. No a ja, jak już mówiłem, u „Romana” nie miałem pseudonimu „Cowboj” a „Dym”.

Siedziałem tam kilka dni, może nawet z tydzień. Któregoś dnia zostałem wezwany na przesłuchanie. Zostałem wprowadzony przez strażnika do pięknego gabinetu, siedzi major ze zdjętą marynarką, ale zarzuconą na ramionach,  i siedzi do mnie tyłem człowiek. Widziałem po głowie i po profilu, że to starszy człowiek. Szybko przeleciało mi życie przed oczami i stwierdzam, że ja tego człowieka nie znam. Miałem trochę nagrabione w tym swoim życiorysie, więc coś mogło się rypnąć. W tym momencie, ten major zadał pytanie temu starszemu mężczyźnie: „to mówiliście, że to był Dym?” „Tak” – on odpowiedział – „Na pewno Dym”. I major kazał mu się wtedy odwrócić, a ja myślałem, że umrę ze strachu. Gdy tamten się odwrócił i mnie zobaczył szybko odpowiedział: „To nie ten. Tamten był dużo starszy!”. Mi serce znowu zaczęło bić, odprowadzili mnie do celi. I tam dalej siedziałem.

Później przyszło dwóch strażników i zabrali mnie. Przekazali milicjantom ubranych w połowie po cywilnemu w połowie po wojskowemu z bronią. Pod ich eskortą pojechałem tramwajem na Dworzec Wschodni i wsiedliśmy do pociągu w kierunku Lublina.

Jak zachowywali się ci milicjanci?

Jak weszliśmy do pociągu to wyprosili wszystkich ludzi z pierwszego przedziału i tam zajęliśmy miejsce. Ja byłem skuty, a oni usiedli jeden po jednej stronie, drugi po drugiej i tak jechaliśmy. Ten pociąg się wlókł niemiłosiernie a ja potrzebowałem skorzystać z ubikacji. Najpierw jeden grzecznie się zapytał, czy nie zamierzam uciekać, gdy mu powiedziałem, że nie to mnie rozkuli. Gdy wróciłem to już mnie nie związali. Wyjęli jakieś kanapczyny i ćwiartkę wódki i my we trzech ją wypiliśmy. W tamtym czasie to ja sam pół litra na dwa razy wypijałem jednak atmosfera się rozluźniła. Opowiedzieli mi, że oni brali udział w powstaniu warszawskim, ale że potem nie było roboty, bieda więc poszli do milicji. I tak mnie prosili, że jak na pociąg napadną „bandy” to żebym im powiedział, że ci milicjanci to swoi ludzie.

Gdy dojechaliśmy do Lublina była 4 rano, więc zapytali się mnie czy daleko od dworca mieszkam i czy chciałbym matkę zobaczyć. To im powiedziałem, że blisko, więc poszliśmy te 4 km na piechotę. Tak żeby ostrzec moją matkę, że to nie partyzanci, od samego progu zacząłem krzyczeć „mamusiu, mamusi to milicjanci z więzienia z Warszawy mnie eskortują”. Matka się zorientowała, ojciec skoczył po wódkę. Na stole pojawiło się jedzenie. To był bardzo wczesny ranek, więc cały dzień piliśmy. Ci milicjanci spili się. No ale ja wtedy pomyślałem, że jak się nie stawię w więzieniu to pomyślą, że uciekłem i jeszcze tych dwóch namówiłem, a tutaj mówiło się o amnestii. Więc tych spitych wziąłem pod pachę i prowadzę na zamek. PPSze wiszą na ich szyi, oni na mnie się opierają. Doszliśmy pod zamek po godz. 17, a więzienie zamknięte na klucz bo otwarte tylko do 16. Kopię w te drzwi do więzienia i tłukę się. Przyszedł strażnik, otworzył judasza krzycząc, że zamknięte i żebyśmy przyszli jutro. Znowu zaczęliśmy się tłuc to łaskawie zapytał: „czego?!”. Gdy im to wytłumaczyłem o co chodzi to mnie wpuścili z tymi milicjantami. Gdy dowódca warty zobaczył w jakim są stanie to się wściekł. Ustawił ich mordą do ściany, a mnie zaprowadził do dyżurki. Po ustaleniu faktów zaprowadzono mnie do celi.

Lublin. Zamek – widok zewnętrzny | Źródło: NAC, sygn. 2-8447

Niezwykła historia. A co się stało z tymi milicjantami? Zostali jakoś ukarani?

Co się z nimi stało to nie wiem. Drugi raz w życiu ich nie widziałem. Gdy już przyszły dobre, wolne czasy pisałem do trzech gazet w Polsce, m.in. warszawskiej. Wysyłałem anonse, że poszukuję  dwóch milicjantów, którzy eskortowali więźnia z Mokotowa do Lublina, opisując mniej więcej sytuację. Nigdy w życiu nikt nigdy się nie zgłosił.

Wracając do losów Pana życia. Został Pan zwolniony z więzienia na mocy amnestii z 1947 roku. Co działo się dalej?

No jak w maju 1947 roku wyszedłem z więzienia to zaczęła się moja druga golgota. Dziewczyna czekała na mnie od 1944 roku więc trzeba się było żenić. Zaznaczę przy tym, że żona również była w podziemiu, w harcerstwie i Armii Krajowej. Była sanitariuszką w naszym polowym szpitalu przy ulicy Konopnickiej podczas walk o wyzwolenie Lublina. W jej ręce przekazałem kolegę rannego w piętę, którego dowódca polecił mi odprowadzić do szpitala. Tak się poznaliśmy. No i ona potem czekała aż wyjdę z więzienia, a później w 1948 roku UB ją wsadziło do więzienia, więc ja czekałem. Ożeniłem się w 1952 roku.

W tym czasie roboty nie można było znaleźć. Bo wszędzie słyszałem: „Przynieś świadectwo niekaralności”. I był koniec. W domu zaczęła się robić nędza, w sumie to dwie nędze, bo teściowa siedziała w więzieniu w Fordonie a teściu był ociemniały, więc trzeba było się nim opiekować. Tylko ja mogący pracować, ale bez żadnej roboty bo polityczny. Trochę się polepszyło dopiero jak spotkałem znanego kolarza Tadeusza Tuora, który mnie zatrudnił w swoim warsztacie. Pracowałem u niego 2 lata jako ślusarz, remontowałem rowery. Później, już w latach 50. spotkałem przypadkowo Stanisława Pawłowskiego, który chodził ze mną wcześniej do szkoły mechanicznej. Był wtedy jednym z dyrektorów Lubelskiej Fabryki Wag. Znając moją przeszłość przyjął mnie do pracy.

W międzyczasie zaczął Pan karierę kolarską?

Kolarstwo trenowałem już pod okiem Tadzia. To on zaproponował mi udział w wyścigu kolarskim i okazało się, że nawet nieźle mi to idzie. Dołączyłem do Lubelskiego Towarzystwa Cyklistów i brałem udział w wielu startach. Tak zarabiałem na życie rowerem. Cu udało mi się wygrać albo dostałem jakiś bonus lub prezent to spieniężałem i dzięki temu miałem pieniądze na utrzymanie. Jako członek kadry narodowej trzy razy do roku otrzymywałem z fabryki rowerów z Bydgoszczy rower wyścigowy Huragan z kompletem zapasowych kół i dwunastu opon. Całość odbierałem w Warszawie, a gdy wysiadałem na dworcu PKP w Lublinie to tam czekał na mnie już kupiec. Był to czysty zysk, bo takich rowerów było bardzo mało.

Zbigniew Matysiak prowadzi drużynę kolarską przed wyścigiem | Zbiory prywatne Zbigniewa Matysiaka „Kowboja”

Przy takich sukcesach kolarskich od razu na usta nasuwa się pytanie, dlaczego zamienił Pan rower na motocykl?

Któregoś razu pokłóciłem się z szefem związku kolarskiego. Nie mogłem pojechać na zgrupowanie kolarskie do Zakopanego, bo kilka miesięcy wcześniej dostałem pracę w Fabryce Wag. Gdy mu to powiedziałem to on się wściekł. Komuchem był i mu wygarnąłem co myślałem. Tak trzasnąłem drzwiami, że aż święty Stalin spadł ze ściany. Już więcej tam nie wróciłem.

A że kiedyś wygrałem wyścig kolarski Radom-Kielce-Radom i w nagrodę dostałem motocykl SHL, i miałem kolegów motocyklistów to zacząłem za nimi wszędzie jeździć. Spodobał mi się ten sport, dlatego zostałem motocyklistą w Lidze Przyjaciół Żołnierza Lublin. Tam za sprawą Ryszarda Matjaszewskiego i Tadeusza Jackowskiego otrzymałem swój pierwszy motocykl rajdowy. W 1959 roku przeszedłem do grupy rajdowej w Avii Świdnik. Byłem wtedy chyba najstarszym zawodnikiem rajdowym, ale aż dziesięciokrotnie wywalczyliśmy tytuł drużynowego mistrza Polski w rajdach motocyklowych.

Tak „za karę” byłem kilkukrotnym mistrzem Polski. Jednak komuniści nie zapomnieli o mojej przeszłości bo w sporcie też byłem gnojony.  Byłem w kadrze narodowej siedem lat, sześć razy mistrzem Polski, dwukrotnie brązowym medalistą w klasie 250 cm3, ale nigdy nie byłem za granicą. Nie chcieli mnie nigdzie wysłać, bo byłem „amerykańskim szpionem, wrogiem ludowej demokracji”.

No i tak na sporcie zarabiałem. Później jako jedyny z Avii Świdnik zostałem skierowany przez główny zarząd motocyklowy w Warszawie na studia trenerskie sportów motocrossowych na AWF. Byłem chyba pierwszym kursantem na wschód od Wisły. Zajęcia odbywały się w Warszawie i Wrocławiu. Pomimo ciężkich warunków ukończyłem je i potem dalej działałem w klubie i szkoliłem zawodników.

Co było dalej?

Nadal pracowałem w Lubelskiej Fabryce Wag i pozostałem w niej do emerytury, na którą przeszedłem w wieku 56 lat. W międzyczasie szkoliłem młodych sportowców, kilku nawet osiągnęło tytuł mistrza Polski. No i najważniejsze, przez cały okres swojego życia, aż do upadku komunizmu miałem swoich opiekunów – Służba Bezpieczeństwa się mną interesowała. A to od czasu do czasu gdzieś na komendę wzywali, a to po przejściu na emeryturę nie mogłem nigdzie dorobić. W tamtym czasie pozostał już tylko sport. I tak Panie wyglądał mój życiorys…

———

Kilka słów moich na zakończenie

Historia Zbigniewa Matysiaka „Cowboja” zamyka się 13 września 2018 roku. Tego dnia z samego rana odebrałem telefon i usłyszałem wstrząsająca wiadomość: „Pan Zbyszek nie żyje, zmarł dziś w nocy”. Na początku nie mogłem uwierzyć w to co usłyszałem, dopiero po kilku chwilach zrozumiałem, że odszedł przyjaciel,  mentor, człowiek z którym uwielbiałem spędzać czas na rozmowach o historii, wojsku i patriotyzmie, człowiek który pokazał, że determinacja oraz chęć walki zawsze zaowocuje.

Tak właśnie było w z jego życiem. Jako młody chłopak rozpoczął swoją niestrudzoną walkę i pracę dla Ojczyzny. Najpierw konspiracja, potem więzienie, a na koniec sportowa rywalizacja oraz praca trenera z młodymi sportowcami. Pan Zbigniew nigdy też nie zaprzestał działalności patriotycznej. Udzielał się w organizacjach kombatanckich, brał udział w spotkaniach patriotycznych oraz z młodzieżą. Opowiadał swoją historię, która miała uczyć młode pokolenia. Miał swoją misję, dla której nie szczędził zdrowia i sił. Jeszcze pod koniec 2017 roku w Warszawie przekazał pierwsze egzemplarze karabinka MSBS/Grot na ręce żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej. Za swoje zasługi w sierpniu 2018 roku decyzją Ministra Obrony Narodowej został awansowany na stopień podpułkownika WP w stanie spoczynku. Niestety nominacja odbyła się już w szpitalu.

Fot. Głos Bohatera